Powrót do domu

Ojciec dotarł do Katowic. Wchodząc po schodach do domu przy ul. Wojciechowskiego (zmienionej na Moltkestrasse),  zobaczyli mamę nalewającą w sieni wodę do konewki. Widząc ją tata powiedzieli głośno „dziad idzie”. Mama się obejrzeli i widząc swego męża od razu zapytali „A kaj Józek?”. Pierwszą myślą mamy było to, że nie żyję. Przywitanie było długie i długo tata musieli mamie tłumaczyć, że przyjadę później bo jestem w szpitalu, ale już prawie jestem zdrowy. Mama uspokoili się, ale uwierzyła w słowa taty dopiero kiedy do domu przyszła moja kartka z własnoręcznie napisaną wiadomością, że wracam do zdrowia. Wszystkich to uradowało. Zaraz też zrobili paczkę z łakociami, z ciastkami i cukierkami, którą wysłali do mnie do szpitala.

W szpitali było mi dobrze i po miesiącu byłem już zdrowy. Zadzwonili więc ze szpitala do kierownika obozu, z którym umówili się w sprawie mojego wyjazdu do domu. Okazało się, że mogę wyjechać pociągiem jeszcze w tym samym dniu. Ubrano mnie w odwszone ubranie, to samo, które otrzymałem od nauczycielki z Zdołbunowa. Jakie wyżywienie było w obozie przekonałem się sam, kiedy poczęstowano mnie obozowym obiadem. Na obiad była zupa – lura – woda z czymś co tam pływało. Pomyślałem, że dobrze, że tata szybko stamtąd wyjechali i nie czekali jeszcze miesiąca na moje wyjście ze szpitala.

Ze szpitala wypuścili mnie z głową wygoloną do zera tzw. „glacą”. Wyglądałem żałośnie. Szpital podarował mi na podróż wałówkę w pudełku po butach. W pociągu czułem się coraz lepiej, bo jechałem z myślą powrotu do domu. Niestety nie cieszyłem się długo tą myślą, bo pociąg dojechał do Łodzi (Litzmannstadt), gdzie wprowadzili nas do pustych domów mieszkalnych odgrodzonych drucianą siatką[1].

 Pociąg dojechał do Litzmannstadt

 Germanizacja, zmiana nazwy miasta Łódź – "Na rozkaz führera to miasto nazywa się Litzmannstadt". Tablica ustawiona na Placu Wolności w Łodzi, w miejscu zburzonego 11 listopada 1939 pomnika Tadeusza Kościuszki, źródło: wikipedia.pl

 

 

W jednych domach byli sami mężczyźni, w drugich kobiety i małe dzieci, w innych Żydzi mający na rękawach i plecach „Gwiazdy Dawida”. W pokojach na ziemi była tylko słoma, na której musieliśmy spać jeden przy drugim. 

Co jakiś czas Niemcy robili zbiórki mężczyzn. Przychodzili, gwizdali i wołali, że za trzy minuty zbiórka. Kiedy nie poszedłem na jedną z nich bo wydawało mi się, że jeżeli jestem chłopcem to nie muszę zgłaszać się na zbiórki mężczyzn, zostałem skarcony przez dowodzących obozem. Musiałem więc pojawiać się na kolejnych zbiórkach. Kiedy trzeba było iść po chleb musiałem iść ja. Chleby brało się na koc i w dwójkę przynosiło się go do obozu. Co i gdzie mamy robić rozkazywali członkowie SA oraz SS. Każdemu przychodzącemu Niemcowi trzeba było się kłaniać w pas i pozdrawiać ściągając czapkę z głowy. Raz jeden z Niemców mnie zaskoczył i nie zdążyłem zdjąć czapki, dostałem takiego kopniaka w pośladki, że aż mi czapka sama spadła z głowy.

Obiady przywozili gorące w baniakach z mleka. Stawało się w rzędzie i każdy dostawał jedną kielnie. Jak zostało można było otrzymać repetę, z której starałem się korzystać. Zupy były gęste i bardzo smaczne. Nie jadłem takich na wschodzie. W tym obozie byłem przez półtora tygodnia. Potem kazali nam się przygotowywać do wyjazdu do poszczególnych miejscowości.

Do samych Katowic i pobliskich miejscowości jechało ok. 100 ludzi. Kiedy przejechaliśmy przez Sosnowiec, a następnie z okna pociągu zobaczyłem domek wujka Urbana w Szopienicach to serce mi mocniej zabiło, bo wiedziałem, że za niedługo będą Katowice.

W Katowicach wprowadzono nas wszystkich do poczekalni na hali dworcowej. Tam prowadzący nas mężczyzna powiedział najpierw po niemiecku, a potem po polsku: „Kto mieszka w Katowicach może iść do domu”. Nie byłem pewny jego słów, więc go zapytałem czy dobrze go rozumiem, a on na to: „A co ty tu jeszcze robisz!”. Na te słowa uciekłem z dworca i biegiem aż do ul. Młyńskiej (Mühlstraße), a potem do Moltkestrasse, na której stał nasz dom.

Po drodze każdemu mundurowemu się kłaniałem i zdejmowałem czapkę, niezależnie czy był kolejarzem, listonoszem, żołnierzem czy też policjantem. Nie znałem ich, więc z doświadczenia obozowego wolałem się kłaniać. Ci mundurowi ze zdziwieniem patrzeli na moje ukłony biorąc mnie za wariata. Potem w domu rodzice mi wytłumaczyli dlaczego tak na mnie patrzeli. Przybiegłem na nasze podwórko chowając się za chlewiki, za których spojrzałem na dom. Zauważyłem, że spoza płotka na parapecie okna na pierwszym piętrze wygląda „łysina” sąsiada p. Manowskiego. Szybko dobiegłem do sieni
i po dwa schody do góry na trzecie piętro. Na pierwszym piętrze natknąłem się na p. Markową i p. Manowską. Serdecznie mnie uściskały i płakały, że wróciłem cały. Wyrwałem się im z ucisku i dalej na trzecie piętro. Przybiegłem do drzwi naszego mieszkania. Usłyszałem, że w domu tata uderza o kowadło. Zapukałem do drzwi i bez czekania, że ktoś mnie zaprosi do środka wskoczyłem do mieszkania. Mama w tym czasie szyła sobie bluzkę i siedziała w domu w samym „lajbiku”. Jak tylko usłyszała, że ktoś wszedł do mieszkania uciekła do pokoju i przez uchylone drzwi pytała ojca kto to? Ja pozdrowiłem wszystkich krzycząc „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!”. Mama na te słowa wyskoczyła z pokoju i zaczęli mnie tulić. Będąc w takim uścisku słychać było tylko szlochanie mamy. Tata pracując przy oknie dopiero oprzytomnieli jak usłyszeli to szlochanie mamy. Obrócili się i dopiero teraz zauważyli swego synka. Była to radość której nie potrafię opisać. Za chwilę w naszym mieszkaniu była cała kamienica sąsiadów, którzy mnie serdecznie witali. W końcu poszedłem się porządnie po podróży umyć. Potem modlitwa i jedzenie. Mama przyszykowali mi śniadanie - chleb, który sama upiekła, z masłem, kawą z mlekiem. Jakie to pierwsze śniadanie w rodzinnym domu było pyszne. Ubranie w jakim przybyłem do domu spalono i włożyłem moje własne, ale już nieco za małe, więc musiałem wziąć od brata Stanika. Potem opowiadałem o moim powrocie do domu.

 Obecny stan naszego domu rodzinnego przy ul. Gliwickiej 71a (ówczesna ul. Wojciechowskiego 20a, niemiecka Moltkestrasse)[2]

POPRZEDNI ODCINEK "Z POWROTEM DO NIEMCÓW"

KOLEJNY ODCINEK "POWOŁANIE" 


[1] Był to jeden z obozów przesiedleńczych w Łodzi.

[2] Zdjęcie zrobione w sierpniu 2013 r. Ostatni lokatorzy wyprowadzili się z tego budynku w latach 90. Budynek był przeznaczony do rozbiórki. Rodzinne mieszkanie moich rodziców mieściło się na trzecim piętrze po lewej stronie (jedno okno z kuchni i dwa z pokoju). Po śmierci moich rodziców od roku 1977 do 1986 mieszkała tutaj moja córka Teresa z rodziną, a następnie córka mojej szwagierki Jadwigi (kuzynki mojej żony Geni) Basia z mężem.