Z powrotem do Niemców

We Lwowie spotkaliśmy Władysława Niesyto - kleryka, syna stryjka, który był wójtem na Woli. Kleryk Władysław poczęstował nas obiadem w klasztorze i namawiał do pozostania, ale myśmy chcieli wracać jak najszybciej do domu. Dowiedzieliśmy się bowiem, że w Przemyślu przepuszczają na drugą stronę Sanu – na stronę niemiecką. W klasztorze sprzedaliśmy zakonnikom za 100 złotych nasz rower, który nam tak dobrze służył przez ostatnie tygodnie i do Przemyśla dotarliśmy pociągiem.

W Przemyślu zastaliśmy tysiące ludzi oczekujących na przejście przez San, który przegradzał miasto na część niemiecką i rosyjską.  Oczekiwania na przepustki trwały bardzo długo. Wpierw przed nadejściem zimy przyjmowali Niemców - kolonistów z dobytkiem, którzy zamieszkiwali tereny Polski. O Polakach nie było mowy.

 Przemyśl: „Przepuszczają na drugą stronę”

 

Zbliżała się już zima. W miejskiej drukarni znaleźliśmy miejsce do spania na rozciągniętych na korytarzach papierach. Było zimno. Jedzenia nie było. Za chlebem stało się od wieczora do szóstej nad ranem. Kolejki do jedynego sklepu zwanego „Kooperatywa” były ze wszystkich stron. Każda liczyła po cztery rzędy. Kiedy otwarli sklepy ze wszystkich stron napierali ludzie do drzwi. Chleb czarny jak ziemia kosztował 1 rubla, a pszenny biały 1 rubla i 20 kopiejek. Człowiek miał bardzo dużo szczęścia jeżeli udało mu się jakikolwiek dostać. Nie mieliśmy pieniędzy, więc tata zgłosili się do urzędu o pracę, którą otrzymali. I tak pracowali od 6 do 18 za co otrzymywali chleb i jednego rubla na dzień. Była to wielka ulga, bo miało się chleb i jeszcze pieniądz, za który można było coś kupić np. dodatkowy chleb.

Pewnego dnia ojciec zachorowali, nie mogli iść do pracy i po chleb. Poszedłem ja. Stanąłem w kolejce. Mimo że stojący obok mnie mężczyźni starali się aby mnie nie zgnieciono w momencie otwarcia sklepu wepchnięto mnie do środka prawie zgniecionego i nieprzytomnego, ale najważniejsze, że zdobyłem chleb. Po kilku dniach ojciec się poczuli lepiej. Bardzo się z tego cieszyłem, bo ojciec bardzo troszczyli się o mnie i pilnowali by nie brakło jedzenia. Nigdy też nie zapomnieliśmy o Bogu i razem chodziliśmy do kościoła.

Ojcu udawało się od czasu do czasu kupić cebulę, cukier albo sól od gospodarzy, którzy przyjeżdżali do miasta. Kiedyś udało się ojcu kupić grysik, ale był problem w czym go ugotować. Ojciec znaleźli na wysypisku nocnik, który wyczyścili piaskiem i wygotowali. Mogliśmy gotować bardzo smaczny grysik, którym się zajadałem.

Oprócz nędzy dokuczały nam wszy, które sięgały 2 do 4 mm. Ciągle żeśmy musieli się z ich pozbywać (iskać). Zgniataliśmy je na tych rozciągniętych po korytarzu papierach, które po paru minutach były czerwone od krwi. Wszy rozprzestrzeniały się w kolejkach i ścisku ludzi oczekujących na chleb. Niestety odwszawianie, które odbywało się od czasu do czasu, nic nie skutkowało.

Niestety wszy przenosiły bardzo dużo chorób, przeważnie tyfus plamisty[1], który mnie zaatakował. Dostałem silnej gorączki i ból głowy. Tata zaprowadzili mnie do szpitala, gdzie po zbadaniu od razu mnie w nim zostawili. W szpitalu leżałem nieprzytomny przez sześć dni. Szóstego dnia odzyskałem świadomość. Na ciele pojawiały się coraz gęściej czerwone plamy wielkości dwucalowych łbów gwoździ. Plamy się powiększały i zlewały się razem. Gorączka obejmowała całe ciało. Jeżeli na ciele chorego plamy się powiększały była to oznaka, że gorączka była tak silna, że spiekała człowieka na śmierć. Przed śmiercią każdy wydawał się zdrowszy, w amoku potrafił wstać i szykować się do domu – a po kilku minutach umierał. Starsze osoby nie były tak silne - nie wytrzymując gorączki umierali w śpiączce. Dzieci przetrzymywały gorączkę i powoli powracały do zdrowia. Tym, którym udało się przeżyć, choroba pozostawiła ślady – zaropiałe ciało po zastrzykach, utrata włosów, utrata zmysłów itp. Ja dzięki Bogu uniknąłem tych paskudnych pozostałości po chorobie. Nie pozostały również te czerwone plamy. Gorączka opadła i leczono mnie tabletkami. Siostry mówiły mi, że uciekłem spod łopaty grabarza. Lekarze byli Polakami (po części Żydami). Siostry świeckie i klasztorne były Polkami, bardzo miłymi i wesołymi.

Tata codziennie mnie odwiedzali. Przychodzili pod okno szpitalne i pytali o moje zdrowie. Po dwunastu dniach choroby siostry wzięły mnie pod ramiona i przybliżyły mnie do okna, aby mnie ojciec zobaczyli. Leżałem na pierwszym piętrze, więc dobrze się widzieliśmy. Ojciec ogromnie się ucieszyli, kiedy zobaczyli, że ze mną już lepiej. W szpitalu dużo nie jadłem, więc chleb, który tata mi przynieśli, jadłem od razu w oknie. Czasem i siostrom udawało się przynieść jakiś bochenek chleba, mimo że było o niego bardzo trudno.

Po półtorej miesiąca byłem już prawie zdrowy i należało mi się zwolnienie, gdyż co noc do szpitala przywożono na salę nowych chorych i potrzebowano wolnych łóżek. Sala, w której leżałem, mieściła 8 łóżek. Ordynatorem szpitala była Rosjanka w stopniu majora, która wizytowała chorych dość często. Aby uchronić mnie od szybkiego powrotu na trudy życia poza szpitalem polscy lekarze w mojej karcie choroby wpisywali mi podwyższaną temperaturę. Kontrolujący szpital sowiecki lekarz widząc, że mój stan się nie poprawia pozostawił mnie na dalszy pobyt w szpitalu i w taki to sposób ostatecznie w szpitalu przeleżałem 4 miesiące najsurowszej zimy.

W tym czasie zapoznałem się z żydowskim chłopakiem oraz z synem jakiegoś kapitana. Obaj byli w moim wieku. Nasz szpitalny czas spędzaliśmy na zabawach. Próbowaliśmy łapać myszy, które nam zjadały chleb w stolikach nocnych. Trudno było je dorwać, i chociaż nakrywaliśmy je szufladą one jakoś się prześlizgiwały. Zatykaliśmy mysie dziury papierami, ale to nie pomagało, bo za parę dni znowu się pojawiały. Konstruowaliśmy pułapki podstawiając patyczek ze sznurkiem pod szufladę. Kiedy mysz weszła po kawałek chleba zostawiony przez nas w pułapce, ciągnęliśmy za sznurek i cap – złapana. Ale kiedy podnosiliśmy szufladę od razu nam się wymykała.

Ojciec przywozili z drukarni papier o arkuszach A4 i A3, z których robiłem ptaszki, łódki, jaskółki, piekło-niebo, nawet karabin maszynowy. Wycinałem pajacyki, zwierzątka i wszystko co się dało. Potem dla psikusa wieszałem je z tyłu fartucha naszych sióstr co wzbudzało śmiech również u sióstr. Siostry cieszyły się, że jestem zdrowy i dopisuje mi humor. W nocy podczas dyżurów przychodziły do mnie na rozmowę. Bardzo mnie lubiły. Podobnie lekarze. Niestety przyszedł czas, że musieli mnie wypisać. Ja też byłem spragniony wolności. Chciałem wreszcie zobaczyć się z tatą i być z nim razem.

Wyszedłem ze szpitala na wiosnę 1940 roku. W mieście odbywały się targi, na których ruscy żołnierze mający masę pieniędzy kupowali co się dało – ubrania, zegarki, świecidełka. Byli to ludzie, którzy chyba po raz pierwszy zobaczyli taki świat. Kiedy znaleźliśmy koszulę ze śladami łajna wystarczyło, że tata przeprali, wypłukali i poszła za parę rubli. Byli tacy, którzy sprzedawali tym ruskim zamiast zegarka samą kopertę, a cykając paznokciem o paznokieć lub wkładając do środka robaka, który tam wierzgał nóżkami, wmawiali im, że zegarek chodzi. Na targu był taki szum, że trudno było odróżnić prawdziwe cykanie zegarka od jego imitacji. Z jednego zegara ściennego chcieli, aby im zrobić dwa małe, a kiedy taki robak zdechł w zegarku mówiono, że mechanik umarł. Tak rodziły się żarty (wice), które przetrwały do dziś, a są oparte na prawdziwych zdarzeniach z tamtego okresu. Taki handel z ruskimi żołnierzami nazywano „na pasek” lub „na czarno”.

Przez kolejne półtora tygodnia ganiałem z innymi chłopakami po targu i lataliśmy po lesie brzozowym pijąc soki z drzew. Nacinaliśmy pień drzewa brzozy i podstawialiśmy garnuszki, do których skapywał sok. Przez to ganianie dostałem ponownie gorączki i wróciłem do szpitala na obserwację.

W tym czasie Niemcy zaczęli wydawać przepustki również Polakom. Pojawiły się straszne kolejki. Ludzie stali w nich po 4 - 5 dni i nie zawsze je otrzymywali. Moja nagła choroba opóźniała możliwość otrzymania przepustki. Bardzo chciałem wracać do domu, ale niestety musieliśmy czekać. Tata się martwili co teraz będzie. Jeden z lekarzy starał się w naszej sprawie pomóc. Powiedział, że jeśli choroba się ujawni i pojawi się gorączka to w żadnym wypadku nie będzie mógł mi dać zwolnienia. Jeżeli jednak gorączka spadnie to mnie wypisze. Modliliśmy się, aby gorączka opadła, no i stał się cud. Temperatura spadła. Po półtora tygodnia można było mnie wypisać, jednak pod nakazem lekarzy, że po otrzymaniu przepustki i przejściu na drugą stronę ma mnie natychmiast zawieźć do szpitala, gdyż lekarze podejrzewali dur brzuszny, który uważany jest za bardzo poważną chorobę.

Tata zorganizowali nosze zrobione z dwóch drążków, na którym przymocowali koc. Na tych prowizorycznych noszach wynieśli mnie ze szpitala. Tata dostali zaświadczenie o mojej chorobie i na podstawie tego zaświadczenia Rosjanie mogli nas przepuścić do niemieckiej komisji. Tacie nieść nosze pomógł jakiś starszy pan z Pszczyny oraz jakiś mężczyzna z Warszawy. Zaopiekowała się mną jedna pani z Będzina, która miała dwie córki – stała się dla mnie na ten czas jak matka, a jaj córki jak dwie siostry. Tak wszyscy razem dostaliśmy się do bramy podwórka, gdzie była wpierw ruska komisja. Tata przedstawili otrzymane w szpitalu zaświadczenie, które upoważniało nas do pierwszeństwa (starzy i chorzy wchodzili do komisji bez kolejki). Przy bramie stał strażnik, który chciał nam to zaświadczenie zatrzymać, ale tata mu je odebrali. W końcu wszyscy razem znaleźliśmy się na placu niemieckiej komisji, gdzie każdy oddzielnie załatwiał sobie imienne przepustki. Największe trudności miał ten mężczyzna z Warszawy, ale tata się za nim wstawili mówiąc, że bez niego nie da sobie rady z noszami. Podobnie tata wstawili się, za tym starszym panem z Pszczyny i tą panią z córkami z Będzina.

Na drugi dzień rano przeszliśmy przez kolejowy most nad Sanem na stronę Niemców. San był teraz granicą państwową pomiędzy Niemcami a Związkiem Radzieckim. Byliśmy szczęśliwi, że się wydostaliśmy z tego „raju”. Po niemieckiej stronie był już porządek. Tata od razu zgłosili mnie do lekarza, który przekazał mnie do męskiej łaźni, gdzie mnie porządnie wykąpano. Potem dostałem „koński” zastrzyk do piersi. Dwóch żołnierzy-sanitariuszy zaniosło mnie na noszach do ciemnego pokoju, gdzie zostawili mnie na łóżku. Zostałem tam sam.

Nie pamiętam jak tam długo leżałem. Potem zbadał mnie lekarz i dał mi oleju rycynowego[2]. Na moim ciele zaczęły pojawiać się rzadkie plamki. Była to oznaka duru brzusznego[3]. Po paru dniach przewieziono mnie do miejskiego szpitala. Szpital był bardzo elegancki z wygodnymi łóżkami, pięknym otoczeniem, pysznym jedzeniem, polskimi lekarzami i pielęgniarkami.

W nocy przynieśli do pokoju chorego chłopca na zapalenie opon mózgowych - „memingitis”. Strasznie jęczał bo go męczył wielki ból. Robili mu punkcje. Wbijali mu do kręgosłupa taką grubą igłę i ściągali szpik bez znieczulenia. Było to tak bolesne, że trzy osoby musiały go trzymać, bo z bólu się strasznie wił. Rodzice tego chłopca przywozili mu świeże jedzenie, ale on nie mógł jeść. Potem nie zawsze chciał jeść, więc jadłem ja. Później przywozili jedzenie również i do mnie i mogliśmy jeść razem.

Tata po kąpieli i odwszawianiu zostali przewiezieni do obozu przejściowego. W obozie tata opowiedzieli kierownikowi obozu, że leżę w szpitalu i że muszą czekać aż wyzdrowieję. Kierownik odradził tacie czekać i radził jak najszybciej jechać do domu, bo w tym obozie nie warto zostawać na dłużej. Obiecał tacie, że zajmie się sprawą i jak będę już zdrowy to zawiadomi szpital o wyjeździe transportu z tego obozu. Ojciec nie wiedzieli co robić. Zadzwonili do szpitala pytając o zdrowie. Na szczęście choroba mnie opuszczała. Lekarze i siostry przekonali tatę, aby wracał do domu, a oni zatroszczą się o mój powrót. Jednak tata chcieli wiedzieć również moje zdanie. Ja oczywiście chciałem, żeby tata wracali do domu i tak się stało. Po tygodniu przebywania w baraku obozu i lichym jedzeniu ojciec wyjechali do domu.

W szpitalu miałem się bardzo dobrze, wszyscy mnie lubili, szybko powracałem do zdrowia. Wysłałem kartkę pocztową, na której napisałem, że jestem już zdrowy i że za niedługo będziemy się widzieć. Kartę napisałem po polsku i na polski adres. Doszła, bo za parę dni otrzymałem z domu paczkę ze słodyczami i z wiadomością, że tata wrócili szczęśliwie do domu i że wszyscy mnie już w Katowicach oczekują. Kartkę zachowałem na pamiątkę.

POPRZEDI ODCINEK "NIE MA JUŻ POLSKI"

NASTĘPNY ODCINEK "POWRÓT DO DOMU" 


[1] Przebieg choroby - okres wylęgania: 10-14 dni (wahania od 5 do 21 dni). Objawy: nagła gorączka, ból głowy, początkowo euforia, następnie uczucie ogólnego rozbicia, przyśpieszone oddychanie. Twarz staje się zaczerwieniona i spuchnięta, wzmaga się pragnienie, oczy (spojówki, gałki oczne) stają się zaczerwienione. Po 4 dniach pojawia się wysypka na języczku gardła w postaci ciemnoczerwonych wybroczyn, wątroba i śledziona są powiększone. Po 5 dniach wysypka na skórze w formie czerwonych plam i grudek, które przechodzą w wybroczyny krwawe. Wysypka skupia się głównie na brzuchu, bocznych powierzchniach klatki piersiowej oraz w zgięciach łokciowych. Chory majaczy; występuje nocna bezsenność. Po ok. 5 dniach gwałtowne chudnięcie spowodowane zwiększonym zużyciem energii, katabolizmem zapasów tłuszczu i zwiększonym wydalaniem moczu, a wraz z nim chlorku sodu odpowiedzialnego za utrzymywanie zmian wysiękowych i obrzęków. Po 6 dniach ból głowy staje się mniej nasilony. Po 8-9 dniach gorączka obniża się, zwiększeniu ulega diureza. Stan chorego pogarsza się, nasilają się majaczenia, chory staje się półprzytomny lub nieprzytomny, pojawia się przeczulica skóry, następuje silne osłabienie wszystkich mięśni, żuchwa opada, występuje niedowład języka. Po 10 -11 dniach spada poważnie ciśnienie krwi. Serce ulega prawostronnemu powiększeniu. We krwi panuje leukocytoza. Na koniuszku serca wysłuchać można szmer przedskurczowy. Po przełomie obserwuje się osłabienie, senność i stan podgorączkowy. Od 4 tygodnia choroby zmiany w układzie nerwowym cofają się. (źródło: wikipedia)

 [2] Od czasów starożytnych rycyna jest używana jako środek przeczyszczający. Amerykańska Food and Drug Administration (FDA) zaklasyfikowała olej rycynowy jako "ogólnie znany jako bezpieczny i skuteczny" do stosowania bez recepty środek przeczyszczający o głównym miejscu działania w jelicie cienkim, gdzie strawieniu ulega kwas rycynolowy. (źródło: wikipedia)

 [3] Dur brzuszny (łac. typhus abdominalis), zwany dawniej tyfusem lub tyfusem brzusznym, jest ogólnoustrojową chorobą bakteryjną wywołaną Gramujemnymi pałeczkami Salmonella enterica, serotyp Typhi (Salmonella Typhi). Źródłem zakażenia może być brudna woda, nieumyte owoce, a także nieczystości zawierające w sobie pałeczki Salmonella Typhi. Charakteryzuje się gorączką, krańcowym wyczerpaniem, bólami brzucha, objawami zatrucia endotoksyną (splątanie) i różową wysypką, tak zwaną "różyczką durową" czyli rumieniową wysypką plamisto-grudkową zlokalizowaną na skórze klatki piersiowej lub nadbrzusza. Tym objawom towarzyszy także powiększenie wątroby, śledziony i węzłów chłonnych szyi oraz zapalenie spojówek. Pomimo gorączki występuje względna bradykardia. (źródło: wikipedia)