Nie ma już Polski

Wrzesień tego roku był piękny i ciepły. Mogliśmy spać pod gołym niebem. W kolejne dni dołączył do nas jakiś mężczyzna na rowerze i razem uciekaliśmy przez wsie, pola i lasy. Pamiętam, że w jednej z leśniczówek stacjonowało wojsko polskie. Było to już pod wieczór, kiedy zaczęła nagle strzelać artyleria. Strasznie to wyglądało. Przestraszeni jakoś się z tamtego rejonu wydostaliśmy. Po tym zdarzeniu dotarliśmy do chaty, w której ten mężczyzna, który nam od pewnego czasu towarzyszył, zdecydował się pozostać.

Ja z ojcem nadal uciekaliśmy na wschód. Na następny dzień dojechaliśmy do Stalowej Woli. Tam po raz pierwszy złapaliśmy w rowerze gumę. Tata dziurę szybko załatali i udało nam się zdążyć na ostatnią przeprawę przez San[1]. Niemcy ciągle byli za nami. Dojechaliśmy do puszczy. Piach sięgał nam do 1/3 koła. Musiałem rower ciągnąć na pasku, a Tata pchali za kierownicę.

 Stalowa Wola: „Niemcy ciągle byli za nami”

W końcu wyszliśmy na pola, na których stały stogi słomy. Nagle nad nami pojawił się niemiecki samolot i zaczął do nas strzelać. Natychmiast schowaliśmy się za stogami. Samolot zawrócił i powtórnie nacierał strzelając. Przebiegliśmy z ojcem na drugą stronę stogu słomy. Musieliśmy kilka razy obiec ten stóg, gdyż samolot cały czas zawracał i nas ostrzeliwał. W końcu samolot odleciał. Tak nas uratowały przed śmiercią stogi słomy. Jest to prawda, że do cywili Niemcy strzelali nawet z samolotów.

Myśmy poszli dalej dochodząc do lasu. W lesie rozpoczęły się strzały. Uciekliśmy przez Biłgoraj, dalej i dalej na wschód do Zamościa. Niestety w Zamościu natknęliśmy się na bombardowanie. Skryliśmy się w podcieniach.

 Zamość: bombardowanie

Kiedy naloty się zakończyły do miasta wjechał wojskowy samochód ciężarowy wypełniony polskimi pilotami, którzy mieli montować samoloty - niestety już zostały zniszczone przez Niemców. Twarze pilotów były pełne żalu, że nie mogą walczyć z wrogiem. Samoloty wroga zaś latały nad Polską gdzie tylko się spojrzało. Tylko raz widziałem jak jeden z naszych samolotów zestrzelił samolot niemiecki. Niestety i nasz podzielił los wroga.

Z Zamościa uciekaliśmy dalej. Niewiele spaliśmy i niewiele jedliśmy. Ludzie na mój widok - na widok kilkuletniego chłopczyka - dawali nam za darmo jedzenie. W jednej z mijanych miejscowości zatrzymaliśmy się u pewnego gospodarza, który nas ugościł. Pod wieczór słyszeliśmy niemieckie czołgi. Tata razem z gospodarzem zakopali sztandar i mundur powstańczy, potem zdecydowali, że będziemy uciekać do Rumuni na Zaleszczyki[2], ale plan się niestety nie powiódł. Niemcy nas otaczali. Skierowaliśmy się na Wschód.

 

Dotarliśmy do Zdołbunowa - ostatniej miejscowości przed rosyjską granicą. Tu zatrzymaliśmy się u pewnej nauczycielskiej rodziny. Bardzo nas ugościli i dali jeść. Po tylu dniach ucieczki była to dla nas uczta. Bardzo nam smakowało. Dawno się tak nie najadłem. Mój mundurek był nieodpowiedni na coraz zimniejsze noce. Dali mi więc cywilne ubranie, buty nr 42, „knikerbokry” [Knickerbocker[3]], spodnie za kolana zapinane na pończochy i nieco za dużą marynarkę - mniejszej nie mieli. Byliśmy im za to wszystko wdzięczni. W końcu udało nam się przespać całą noc.

17 września zobaczyliśmy eskadrę samolotów. Ludzie zaczęli się cieszyć myśląc, że to nasze. Były to jednak Raty[4] - samoloty ruskich, które zaczęły ścigać dwa nasze myśliwce i bombowca lecące w kierunku Rumuni. Niedługo było trzeba czekać na ostrzał. Na horyzoncie pojawiły się czołgi i wojska radzieckie. Na ten widok tata się rozpłakali i powiedzieli do mnie z ogromnym żalem „Nie ma już Polski”.

 Zdołbunowo: „Na horyzoncie radzieckie czołgi”

Ruscy żołnierze podeszli do nas mówiąc, że przyszli nas „oswobodit”. Byli to żołnierze, którzy po raz pierwszy widzieli miasto. Zauważyłem, że mieli pełne kieszenie pieniędzy. Ruscy otrzymali trzymiesięczne pobory więc wciąż kupowali wszystko co się błyszczało, a jak ludzie nie chcieli sprzedawać to zabierali. Ojcu zabrali z czapki odznakę tramwajarza i zabrali nas do niewoli w koszarach.

Na dziedzińcu koszar była już masa ludzi. Koszary były ogrodzone siatka stalową, przy której stali ludzie wypatrując kogoś, kto mógłby im podać coś do jedzenia. Przy siatce stróżował kulawy ukraiński strażnik z karabinem i czerwoną opaską na ramieniu. Co krok to uderzał kolbą o ziemię, to znów brał karabin i mówił „idie, bo byde strelał”. Stanęliśmy też pod tym płotem wypatrując co się za nim dzieje. Spośród tego tłumu dostrzegła nas ta pani nauczycielka z mężem, która nas tak dobrodusznie gościła i ubrała. Podeszli i przez siatkę podali ojcu ciastko. Tata sięgnął po nie i w tym momencie ze trzy inne ręce współwięźniów zaczęły to ciastko wyrywać tacie z ręki. Tak na nie naparli, że rozgnietli je na jego ręce i nie zbyt wiele nam z niego zostało.

Od czasu do czasu odczytywano nam odezwy, w których motywem przewodnim była wieść, że przyszli nasz naród oswobodzić. Podczas tych odczytów kazali nam podnosić ku górze lewą ręką trzymając ją w kułak czyli zaciśniętą w pięść i śpiewać „Wstawaj, prokljatem zaklejmennyj, wes mir golodnych i rabow” („Wyklęty powstań, ludu ziemi, powstańcie, których dręczy głód.”)[5].

Korzystanie z ubikacji w koszarach było dla mnie dość kłopotliwe. Koszary budowane były jeszcze za Cara i posiadały charakterystyczne ubikacje – pomieszczenie ok. 7 metrów długie, na dwudzie-stocentymetrowym podwyższeniu z dziesięciocentymetrową dziurą co pół metra, do której musiałem celować uważając by do niej nie wpaść.

W końcu nas wyprowadzili z koszar i zaczęli nam wyrabiać przepustkę. Czekaliśmy na nią dwa dni. Na szczęście ruscy nie zabrali nam roweru i mogliśmy pojechać do Równego. Za miastem, na wzgórzu, przy skrzyżowaniu dróg, stali ruscy żołnierze. Stać „kuda” „do moj” - usłyszeliśmy. Podeszliśmy do żołnierza, który nas wołał i podaliśmy przepustkę. Ten spojrzał na nią i podarł. Podejrzewałem, że nie potrafił czytać. Chciał nam zabrać rower – wołał „dawoj maszynku!”, ale w tym momencie przechodził oficer i nie zezwolił mu na to – należy bowiem wiedzieć, że za kradzież rosyjscy żołnierze byli bardzo surowo karani, groziła im nawet kara śmierci przez rozstrzelanie. Skierowano nas do nieogrodzonego obozu, który znajdował się na nieogrodzonym ściernisku.

 Równe: „Skierowano nas do obozu”

W obozie było już ze 2000 cywilów – rodzin i rodziców z dziećmi. Rodzice jak tylko mogli gnietli i wyrywali ściernisko, aby w jakikolwiek sposób mogli dzieci położyć. W nocy stale nad nami strzelali.
Z rana do obozu weszli żołnierze. Szli w szpalerach i zaczęli szukać jakiejkolwiek broni – nożyczek i noży, ale także zegarków i innych przedmiotów, które im się spodobały. Jeden z nich wypatrzył u ojca kieszonkowy zegarek z pękniętym cyferblatem, ale kiedy spojrzał na moją harcerską „finkę” tacie pozostawił zegarek a mi zabrał nóż. Było mi żal rozstać się z harcerską „finką”. Za żołnierzami przyszedł kolejny - wyższy stopniem. Żołnierz, który zabrał mi „finkę” zameldował mu, że „tu jest w porządku”.

W porządku nie było jednak, kiedy trzeba było iść za potrzebą. Dookoła sami ruscy żołnierze z karabinami skierowanymi w naszą stronę. Byli okopani przed nami w odległości ok. 10 metrów. Mężczyźni i dzieci jakoś sobie radzili, ale kobiety miały problem. Gdziekolwiek by się nie obróciły zawsze mnóstwo ludzi. Mężczyźni zastawiali kobiety swymi ciałami przed innymi ludźmi i dziećmi, a te wypinały tyłki w kierunku ruskich, którzy śmiali się i celowali w nie karabinami.

Mijał piąty dzień bez jedzenia. Nocami ciągle nad nami strzelano. Do obozu przybył oficer. Ktoś zgłosił u niego, że zabrali nam zegarki, sztućce i wszystko co się żołnierzom spodobało. Oficer wspaniałomyślnie kazał żołnierzom wszystko co zabrali oddać. Te ruskie dziady przynieśli kilkanaście rzeczy w skrzyni i nie wiem czy ktokolwiek znalazł tam to, co mu zabrali. 

Po tych pięciu dniach oficer obiecał, że pojedziemy do domów i zaprowadzili nas na dworzec w Równie, a następnie załadowali do „krowioków” (wagonów na bydło). Czekaliśmy w tych wagonach długo, bo ciągle przejeżdżały z zachodu pociągu wypełnione naszą bronią, czołgami, rozebranymi samolotami, armatami. Po tym wyczekiwaniu pociąg wreszcie ruszył, ale nie na zachód. Byliśmy rozczarowani i zrozpaczeni. Zawieźli nas do Szepetówki – pierwszej miejscowości po dawnej ruskiej stronie.

Pociąg stanął w polu i wszyscy musieliśmy wysiąść. Ustawili nas w rzędach. Ruscy przyglądali nam się i sortowali na wojskowych i cywili. Podeszli do taty, którzy mieli na sobie ten zielony mundur sanitariusza z czerwonym krzyżem. Chcieli go zabrać, ale na szczęście z żołnierzami chodził tłumacz, który wytłumaczył żołnierzom, że to nie jest mundur wojskowy i że jest z dzieckiem i nie może być wcielony do wojska. Żołnierze dali nam spokój. Potem dali na 30 osób jeden bochenek chleba. Za pięć dni więzienia dostaliśmy dwie skibki. No i do pociągu, z powrotem do Polski. Ledwie pociąg przekroczył granicę stanął, bo zabrakło drzewa w lokomotywie.

 

Na szczęście cały czas mieliśmy rower i mogliśmy jechać w kierunku Lwowa. Mijaliśmy dużo wsi i miasteczek. Zatrzymaliśmy się na ukraińskiej wiosce, w której wójt był Polakiem, który wskazał nam gdzie mamy przenocować. Przyprowadził nas do Ukrainki, która mieszkała w maleńkiej chatce krytej słomą. W chacie była jedna izba z dużym piecem, na którym się spało. Gospodyni była bardzo uprzejma ale tak szybko mówiła po ukraińsku, że nic a nic nie mogłem z tego zrozumieć. Ugotowała nam ziemniaków, omaściła łojem i dała miskę kwaśnego mleka. Ale żeśmy się najedli. Na noc dojechał na rowerze do gospodyni jeszcze jeden mężczyzna. W kuchni na ziemi gospodyni zrobiła dla nas legowisko ze słomy. Rowery stały obok nas w kuchni. Tata zamknęli rower i kuchnię na zamek i zasnęliśmy.

W nocy coś brzdęknęło. Obudziliśmy się i wyskoczyliśmy z posłania. Okazało się, że nie ma rowerów. Ale gdzie gonić złodzieja jak dookoła tylko ciemność, brak jakiegokolwiek światła? Co robić? Kradzież zgłosiliśmy następnego dnia u wójta, który zaprowadził nas do koszar w dawnym dworze, gdzie stacjonowali ruscy żołnierze. Opowiedzieliśmy o kradzieży tamtejszemu komendantowi, który kazał jednemu z żołnierzy iść przez wieś bębniąc na bębenku i głosił, że jak do godziny dwunastej nasze rowery się nie odnajdą to podpalą wieś – a należy wiedzieć, że wieś cała była kryta słomą. Po ogłoszeniu tej strasznej dla wsi wiadomości, wszyscy się zebrali i szemrali między sobą, tymczasem rowerów jak nie ma tak nie ma. Dochodziła godzina 12. Do wsi weszło dwóch ruskich żołnierzy i wyciągali „spiczku” (zapałki) chcąc podpalać wieś. Zebrani ludzie zaczęli głośno szemrać. W tym momencie zauważyliśmy ukryty w stogu słomy rower naszego nocnego towarzysza. Kiedy ludzie zaczęli się rozchodzić nasz rower przyprowadził sam złodziej. Okazało się, że był nim brat naszej gospodyni, który już siedział za kradzieże, a przed wojną został wypuszczony z więzienia.

Ruszyliśmy dalej i w końcu dotarliśmy do Lwowa. Tam zastaliśmy wszędzie uchodźców i tłum ludzi. Noc spędziliśmy na podłodze w klasztorze. Kolejnego dnia poszliśmy do restauracji coś zjeść. Kelner nosił zupę robioną na kościach. Każdemu przynosił talerz z tą samą kością. Kiedy po długim wyczekiwaniu i nam przyniósł zupę z tą kością to zupę wychlipaliśmy, a kość zabraliśmy - i już więcej tej kości nie mogli podawać do zupy. 

POPRZEDNI ODCINEK "NIEMCY SĄ WSZĘDZIE"

KOLEJNY ODCINEK "Z POWROTEM DO NIEMCÓW" 


[1] Przeprawa odbywała się większą łódką, która służyła do transportu miejscowej ludności.

[2] Przez granicę w Zaleszczykach 18 września 1939 r. najwyższe władze Polski przedostały się do Czerniowiec. Stamtąd prezydent Ignacy Mościcki wydał orędzie do narodu polskiego, w którym ogłosił przeniesienie siedziby władz państwowych do kraju sojuszniczego. Wysłanie orędzia było naruszeniem konwencji haskiej i dało władzom rumuńskim pretekst do internowania władz polskich, na co naciskali Niemcy. Tego samego dnia członkowie polskich władz zostali umieszczeni w izolacji w kilku różnych miejscach na terytorium Rumunii. Konstytucja polska z 1935 roku dawała prezydentowi prawo wskazania swojego następcy w sytuacji wojny. Ignacy Mościcki wyznaczył na prezydenta Władysława Raczkiewicza, któremu udało się przedostać do Francji. Nowy prezydent powołał generała Władysława Sikorskiego na stanowisko premiera polskiego rządu emigracyjnego w Paryżu. 

[3] Forma męskich spodni (typu pumpy) szczególnie popularnych w początku XX wieku w Stanach Zjednoczonych

[4] Samolot myśliwski Polikarpow I-16 powstał w zespole radzieckiego konstruktora Nikołaja Polikarpowa. Budowę prototypu oznaczonego początkowo CKB-12 rozpoczęto na początku 1933 r. Samolot I-16 przez wiele lat był podstawowym myśliwcem lotnictwa radzieckiego. Był uważany za konstrukcję udaną, której podstawową wadą była trudność pilotażu. W ZSRR nazywano go Jastrząbkiem (Jastrebok) lub Osiołkiem (Iszaczok). Piloci republiki Hiszpańskiej nazwali go Muszką (Mosca), natomiast zwolennicy gen. Franco nadali mu miano Szczura (Rata). Dla japońskich pilotów był Natrętną muchą (Abu), a dla Niemców Dyżurnym Lotnikiem (Flieger in Dienst). 

[5] Międzynarodówka najbardziej znana pieśń socjalistyczna. Rosyjska wersja utworu była w latach 1922-1944 – hymnem Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich. W roku 1944, z rozkazu Józefa Stalina, zastąpił ją nowo skomponowany Hymn Związku Radzieckiego. Międzynarodówka stała się wtedy hymnem Wszechzwiązkowej Komunistycznej Partii (bolszewików), a więc drugą pod względem znaczenia pieśnią państwową. (źródło: wikipedia)